Kości dziadka i Mołdawia pod komodą
Maję i Jasia dopadły choróbska. Kiedy najgorsze mieli już za sobą, Rada Rodzinna podjęła decyzję, że jeszcze przez tydzień nie pójdą do przedszkola i pomieszkają z dziadkami.
Czarno widziałam ten tydzień. Na dworze paskudnie, wyjścia mamy zabronione a ludki – jak im tylko gorączka spadnie – roznosi energia.
W ruch poszły wszystkie lubiane zabawy – Czarny Piotruś i wojna, Chińczyk i wyścigi. Wszystko dobre, ale na krótko. Nawet wieczory z przeźroczami już się opatrzyły, nawet pomaganie w kuchni bawiło tylko na jakiś czas.
Któregoś okropnie nudnego dnia dziadek z tajemniczą miną wyjął z szafki miseczkę z kośćmi. Takimi do gier planszowych. Kiedyś, dawno temu, kiedy dziadek nie był jeszcze dziadkiem grywał tymi kośćmi z babcią w pokera. Oj, dawne to były czasy. I piękne…
Majce zaświeciły się oczy.
– Po co ci dziadku tyle tych kości, co będziesz z nimi robił?
Jaś natychmiast zmaterializował się przy siostrze, a dziadek z tajemniczą miną postawił na stole dwa kolorowe kubeczki. Obok nich położył dwa kalkulatory. Przepraszam: liczydła. Dziadek – jak pamiętacie – dba o czystość polskiej mowy, toteż wszyscy wokół liczą na kalkulatorach. My – na liczydłach. Elektronicznych.
Do każdego kubka wrzucił dziadek po dwie kostki, usadził dzieci na krzesłach i w krótkich słowach wyłożył zasady:
– Przewracacie kubeczki do góry nogami, kostki wypadają, zliczacie kropki i zapisujecie na liczydełku. Kto pierwszy zdobędzie 100 punktów – wygrywa!
I kości poszły w ruch. Czterolatek Jaś początkowo pomagał sobie paluszkami dodając kropki. Po kilku dniach sumował kropeczki na pierwszy rzut oka.
Dzieciaki pokochały nową zabawę. Bo też i ma same zalety. Jest losowa, więc różnica wieku nie przeszkadza, można nawet dziadkowi dołożyć. A nauka dodawania w pamięci dokonuje się błyskawicznie i przy okazji.
Od tego momentu gra w dwie kości weszła do stałego repertuaru naszych zabaw. Kiedy zdarzało mi się grać tylko z Mają, grałyśmy trzema kostkami. Pięciolatka radziła sobie z liczeniem bez trudu.
A babcia? Babcia przypomniała sobie, że w domu są nowe puzzle. Wielkie, drewniane i nieużywane. Jest to bowiem mapa Europy. Ponieważ jednak państw w Europie sporo, niektóre maleńkie, producent oznaczył kraje liczbami a na odwrotnej stronie drewnianej planszy przyklejono kartkę z tymi liczbami i odpowiadającymi im nazwami. Ot, problem. Europa już na ukończeniu, podnosisz planszę do góry, żeby zobaczyć co za kraj masz w ręku a tu pozostałe sypią się na głowę.
Siadła babcia do komputera. I drukarki. Wydrukowała maleńkie napisy i gdzie się dało nalepiła z przodu. Na te najmniejsze kraiki nalepki się nie mieściły, toteż beztrosko przylepiła ściągę na Atlantyku.
Maja, pięciolatka, czyta samodzielnie więc nie dziwiło, że dość szybko zapamiętała sporo nazw. Ale Jaś wprawił nas w podziw kiedy przy pomocy samodzielnie tworzonych skojarzeń szybko opanował położenie i nazwy wielu europejskich krajów. Wygląda to tak:
– Tu Rosja bo największa, tu Cypr i Andora, bo najmniejsze. To Polska…bo to nasza Polska. Zaraz obok Niemcy bo tam mieszka ciocia Renatka. Tu Ukraina. Z Ukrainy przywędrował do Polski Mark z rodzicami. Ten but to Włochy. A to? Co to babciu?
Jaś unosi wysoko mapę by pokazać miejsce gdzie brakuje elementu i kilka części wypada z mapy.
– Jasiu – woła Maja – obejrzyj się, Mołdawia pod komodą!