Nasi bracia mniejsi…
(felieton o kotach)
Koty w domu były od zawsze. Pierwszą kocią biedę przytargał do domu kilkuletni syn. Kocię stanowiło cel dla osiedlowych zabijaków, którzy z upodobaniem rzucali w niego czym popadło.
– Popatrz, mamo, ja go już nawet wykąpałem – przekonywał mnie siedmioletni Marcin – jeszcze tylko takie malutkie, skaczące robaczki trzeba mu wyłapać…
Kocina wyrosła na dorodnego, mądrego kocura. To z powodu tej mądrości otrzymał imię Rabin. Potem pojawił się drugi kotek, który zgubił się właścicielom. A kiedy, podczas wyprawy do Egiptu, natknęłam się na syjamskie maleństwo, leżące przed sklepem zoologicznym w klatce, na stosie żółwi, wiedziałam już, że w domu zacznie się era syjamów, choć przewieźć małą Monę Gizę do Polski wcale nie było łatwo…
Jako dziecko wychowywałam się na wsi. Koty plątały się po obejściu. Były elementem krajobrazu jak stodoła czy krowa. Nie czyniłam im krzywdy, ale też i nie zastanawiałam się czy myślą i co myślą, czy czują…Miały rolę do odegrania, miseczkę z mlekiem przy wieczornym udoju i to wszystko. Kiedy jakiemuś stała się krzywda rodzice i dziadkowie przyjmowali to jako zrządzenie losu, kolej rzeczy…Nikt się nad kotem nie roztkliwiał.
Kiedy pod naszym dachem pojawiały się kolejne pokolenia kotów, okazało się, że każdy jest inny. I że to wcale nieprawda, iż koty to: „śpiochy, leniwce, do miejsca się przywiązują, ludzi mają w pogardzie, a kocury to – moja pani – niemowlętom potrafią gardło podgryźć, o!”
Jeden z naszych zwierzaków śpiochem był, inny nie, jeden był łakomczuchem, drugi dbał o linię. Były koty poważne i zabawne. Pieszczochy i bardziej z dystansem. Wszystkie były mądre i w niemal ludzki sposób okazujące swoje przywiązanie. Do historii rodziny przeszedł epizod z syjamką Melisą, która wskoczyła na wysoką, narożnikową szafę i wpadła za nią. Nie było jej jak wyjąć. Żeby odsunąć szafę, trzeba byłoby rozmontować wielką i ciężką konstrukcję z mebli, które z ową szafą zespolone były na mur. Po długim główkowaniu spuściłam za szafę wiklinowy koszyk na sznurku i przemówiłam:
– Kocinko, Melisko, jeśli nie chcesz by po latach znaleziono za tą szafą kupkę twoich kości wskakuj do kosza i daj się wyciągnąć…
Przez moment trwała cisza, potem dało się słyszeć chrobotanie pazurków o wiklinę. Pociągnęłam sznurek, kosz okazał się obciążony. Za moment pod sufitem ukazał się rozradowany (oczywiście, że tak!) pyszczek Melisy.
Nigdy nie zastanawiałam się, że obecność kotów mogłaby w jakiś sposób zaszkodzić dzieciom. Już prędzej należało uczyć maluchy, że zwierzę trzeba traktować z uwagą. Że nie zaczepiać, gdy nie ma na to ochoty. Nie nosić, a jeśli już, to trzymając odpowiednio. Nie chwytać za ogon, nie przeszkadzać w drzemce. Żyć w szacunku dla potrzeb zwierzątka. Koty zresztą znakomicie wspomagały tę edukację i choć nigdy żaden nie uczynił dziecku krzywdy, nieraz kocia łapka pacnęła dziecięcą gdy ta nie dawała spokoju.
I tak rosły sobie w symbiozie idealnej nasze dzieci i nasze koty. Dzieciom dane było obserwować przemijanie. Syjamki starzały się, niedołężniały, jedna po drugiej wybierały się za Tęczowy Most. Była okazja do rozmów o cyklach przyrody, o życiu i śmierci, o rozstaniach i nieuchronności tych rozstań. Żegnaliśmy naszych kolejnych przyjaciół wspólnie. Płakaliśmy razem. A potem dzieci szukały z dziadkiem miejsca pod krzakiem bzu lub tamaryszku by tam pochować Rabina, Monę Gizę i jej potomstwo.
Mijały lata. Dzieci dorosły i pojawiły się wnuczęta. W domu było kolejne pokolenie kotów a dzieciaczki takie maleńkie. I wróciło, zakopane przez lata w pamięci: „A kocury to – moja pani – niemowlętom potrafią gardło podgryźć, o!”. Kiedy syn z synową i maleńką Majką przychodzili z wizytą, staraliśmy się „mieć oko” na dziecko i koty…
A potem przyszedł dzień, kiedy malutka dziewczynka została na moment w pokoju sama. Na podłodze. Zorientowaliśmy się, że w pomieszczeniu zrobiło się bardzo cicho…Rzuciliśmy się pędem do pokoju. Przy główce Majki ułożyło się kocię. Objęło jej szyję z największą czułością swoją malutką łapką. Maluchy coś tam sobie szeptały w swoim niemowlęcym języku…
Te kocury – moja pani – między bajki włożyć trzeba…